“Za żadne skarby nie dam się naciągnąć na turystyczną wycieczkę!” postanowiłam już na długo przed wyjazdem do Tajlandii. Nie dam się i już. Powodów w mojej głowie było dużo: a bo drogo, a bo czyhają na turystów i liczy się ilość, a nie jakość. Z takim właśnie przekonaniem wysiadłam z samolotu w Bangkoku i przez kolejne dni tylko podbudowywałam tą (jakże już i tak ugruntowaną) opinię. I pewnie pozostałabym wierna swoim podróżniczym ideałom, gdyby nie krótka informacja o Ang Thong National Marine Park oraz ogromna ilość ofert wyjazdów właśnie w to miejsce. Ach… kobieta zmienna jest ;)

Na początku podeszłam do tematu niechętnie, chcąc pozostać wierna swoim zasadom. Szybka kalkulacja dotycząca zaoszczędzonych wciągu ostatnich kilku dni środków oraz spora ilość zdjęć w internecie sprawiły, że stwierdziłam “raz się żyje” i zapłaciłam 2000 THB (ok. 200 zł). Planowo miałyśmy wyjechać następnego dnia rano i wrócić koło 17. I wszystko byłoby idealnie gdyby nie fakt, że tego dnia, spod porannego prysznica, wyrwało mnie pukanie do drzwi drewnianej chatki. Okazało się, że coś się popsuło w łódce, którą mieliśmy płynąć, więc wyjazd musi być przełożony na inny dzień. Trochę zestresowana poranną zmianą planów, ale wyluzowana dzięki wakacyjnej atmosferze, zgodziłam się na tą opcję i czym prędzej wróciłam pod zimny prysznic.

Następnego dnia rano, dokładnie 1.06 (na początku nawet nie ogarnęłam, że to Dzień Dziecka), zostałyśmy zabrane “na pakę” z ławeczkami firmowego samochodu i rozpoczęłyśmy objazd po okolicznych guesthousach w celu skompletowania ekipy. Okazało się, że razem z nami na wycieczkę jadą jeszcze 2 osoby z Wielkiej Brytanii, 3 dziewczyny hinduskiego pochodzenia, mieszkające również w Anglii oraz jedna Francuzka. Poza burkliwą nieco parą Anglików, cała reszta wydawała się bardzo sympatyczna i zaprawiona już nieco w dalekich wojażach. Kiedy ekipa była już w komplecie, zostaliśmy zabrani na skromne, ale całkiem smaczne śniadanie (w cenie wycieczki). Do wyboru było trochę owoców, ciastka i muffinki (jeśli ktoś jest głodomorem, to polecam skoczyć na coś do jedzenia przed wycieczką). Potem wsiedliśmy na łódkę i ruszyliśmy w stronę Ang Thong National Marine Park.

Po pierwszych kilku minutach płynięcia łódką (a w zasadzie skakania po falach ;) ) stwierdziłam, że ten wyjazd wart był każdej wydanej złotówki. Porośnięte lasami małe wysepki, strzeliste skały na tle turkusowego morza…po prostu bajka!

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Płyniemy!
Płyniemy!

Pierwszym punktem programu było nurkowanie na rafie. No cóż tu dużo mówić, ludzi pełno, rybek mało, a sama rafa raczej w odcieniach szarości. Ale może tylko tak sobie narzekam, bo widziałam tą w okolicach Marsa Alam w Egipcie ;) Nie mniej jednak ta opcja powinna zadowolić wszystkich, którzy przygodę z nurkowaniem dopiero zaczynają :)

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Ludzie, ludzie, ludzie!
Ludzie, ludzie, ludzie!

 

Kolejny punkt programu był jednym z moich ulubionych. Tak, chodzi o jedzenie ;) Jako że nadeszła pora na lunch, zostaliśmy zabrani na jedną z urokliwych zielonych wysepek, gdzie w prowizorycznej restauracji, dostaliśmy całkiem przyzwoity obiad z możliwością dokładek (ten zachwyt zrozumie tylko oszczędzający backpacker ;) ). Plaża, znajdująca się zaraz przy restauracji, jest moim osobistym numerem jeden wśród wszystkich tajskich plaż. Poza naszą grupą, było na niej raptem kilka osób, a widoki wręcz trudno opisać słowami. Uroku dodawały jeszcze drewniane huśtawki, które przypomniały mi o jednym ze zdjęć, które sto lat temu widziałam w internecie :)

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Obiad!
Obiad!
Ang Thong National Marine Park w Tajlandii No i ta huśtawka...
No i ta huśtawka…

Po fali zachwytów, spowodowanej nie tylko dużą ilością jedzenia, ale także widokami jak z pocztówek, popłynęliśmy na kolejną wyspę, znaną przede wszystkim z turkusowego jeziorka. Po spotkaniu z tłumem turystów i dosyć męczącej wędrówce pod górę (40 stopni w cieniu nie pomagało…), cali mokrzy dotarliśmy na górę, by podziwiać cud natury. Jeziorko całkiem ładne, ale trzeba mieć sporo cierpliwości by zrobić zdjęcie bez tłumów w tle ;)

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Turkusowe jeziorko
Turkusowe jeziorko

(tu miało być zdjęcie mnie z jeziorkiem, ale jestem na nim zbyt spocona i wykończona, żeby ujrzało światło dzienne ;) )

Po ogarnięciu całej grupy, udaliśmy się na łódkę i popłynęliśmy w inną część tej wyspy, gdzie przesiedliśmy się w kajaki (opcja z kajakowaniem była droższa chyba o 20 zł). Słońce prażyło, ale widoki rekompensowały nawet najmniejsze niedogodności. Ciekawą atrakcją było również kajakowanie w środku groty skalnej, które miałam na moim Before I die :) jeśli chodzi o samo kajakowanie, to śmiało możemy razem z Baśką nazywać się mistrzyniami wioślarstwa synchronicznego :D

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Wiosłowanie mamy we krwi ;)
Wiosłowanie mamy we krwi ;)

Po dopłynięciu do brzegu była chwila na popluskanie się w wodzie i plotkowanie o wszystkim i niczym z nowymi znajomymi :) Następnie znowu wsiedliśmy do łódki i nieświadomi nadchodzącej ekstazy, spowodowanej pięknem kolejnej wyspy, popłynęliśmy w miejsce, z którego rozciąga się widok lepszy niż z jakiejkolwiek tapety czy pocztówki.

Zaraz zaraz, nie ma tak łatwo, na widoki trzeba sobie zasłużyć! Okazało się, że aby dojść do punktu widokowego trzeba się najpierw trochę pomęczyć. Do wyboru mieliśmy dotarcie na bodajże 4 punkty widokowe (ok. 100 m, ok. 200 m, 350 m i 450 m). Na początku droga prowadziła po (w miarę) równych schodkach, ale mój zachwyt skończył się, kiedy zobaczyłam olbrzymie głazy i cienką linę, która miała pełnić rolę poręczy. No ale myślę sobie jak każdy Polak: “No ja nie dam rady?!” i wchodzę cała mokra wyżej i wyżej. Moja koszulka była już tak spocona, że nawet przestałam się przejmować plamami, bo i tak cała zmieniła kolor. No i tym sposobem dotarłam na 350 m, skąd był podobno najlepszy widok na okolicę. Dotarłam na górę i stanęłam jak zaczarowana, bo widok był tak nienaturalnie piękny, że kojarzył mi się raczej ze zdjęciami z lotu ptaka na Palau, niż krajobrazem na turystycznej wycieczce. Zresztą zobaczcie sami:

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Niech mnie ktoś uszczypnie... albo lepiej nie ;) Wow wow wow!
Wow wow wow!

Po męczącym manewrowaniu między skałami w drodze powrotnej, czym prędzej wskoczyliśmy do chłodniejszej, chociaż o kilka stopni od powietrza, wody w morzu. A ostatnią godzinę wycieczki spędziliśmy na podziwianiu takich widoczków i obserwowaniu małp biegających po palmach :)

Ang Thong National Marine Park w Tajlandii Niech mnie ktoś uszczypnie... albo lepiej nie ;)
Niech mnie ktoś uszczypnie… albo lepiej nie ;)

To było najlepiej zainwestowane 200 zł z moim życiu, co przełożyło się na zdecydowanie najbardziej bogaty we wspomnienia Dzień Dziecka. Czy warto więc czasami przemęczyć się przy bardziej turystycznych punktach i dać się odrobinę naciągnąć lokalnym biurom podróży? Po tej wyciecze mogę powiedzieć tylko jedno: zdecydowane tak!

Jeśli mielibyście jeszcze jakieś wątpliwości, zapraszam na filmik!

222