“Tempora mutantur et nos mutamtur in illis” (“Czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi”). Tego cytatu Lotariusza I użyłam w prawie każdym wypracowaniu, jakie miałam za zadanie napisać w liceum. Ma prosty przekaz, jest niezwykle uniwersalne, a do tego tak bardzo prawdziwe. Prawdziwe szczególnie wtedy, kiedy w dane miejsce przyjeżdżasz po raz kolejny, po kilku latach i na własne oczy obserwujesz zachodzące zmiany. Tak właśnie było z Salo, niedużym miasteczkiem nad jeziorem Garda, które uległo presji mijającego czasu i wszechobecnych zmian.
Pierwszy raz do Salo trafiłam 2 lata. Urzekło mnie tak bardzo, jak tylko urzec może mała mieścina ulokowana nad wodą w otoczeniu ginących w chmurach szczytów gór. Pamiętam jak szliśmy głównym deptakiem liżąc lody czy siadywaliśmy na nadbrzeżnych ławeczkach, patrząc w kołyszące się na wodzie łódki. W centrum, na jednym z niewielu wytyczonych parkingów w okolicy, stały stłoczone Vespy, tak bardzo oddające włoskość miasteczka.
Pamiętam, jak siedzieliśmy w pizzerii na nabrzeżu i delektując się jedzonym po raz pierwszy Calzone, patrzyliśmy na przechadzających się w okolicy ludzi. Nadal mam przed oczami obraz zakupowej uliczki, na której rozstawiona była cała kolekcja ręcznie malowanych i zdobionych rowerów. Różowe, fioletowe, żółte, z kwiatami, czy bez nich, do wyboru do koloru.
Pamiętam hojniejsze gałki lodów sprzedawane w jednej z lodziarni przy porcie. Pamiętam nawet zachodzące słońce i jego prześwitujące promienie, próbujące się przedrzeć przez barierkę jednego z balkonów.
W tym roku odwiedziłam Salo po raz drugi. Pełna entuzjazmu zmierzałam ku centrum z okazyjnie znalezionego parkingu, oddalonego od centrum o jakieś 1,5 km, po przejechaniu miasta wzdłuż i wszerz. Na nadbrzeże weszłam przez specjalnie wybudowaną platformę widokową. Platformę widokową, która, o zgrozo, zasłaniała widok na skąpane w zachodzącym słońcu miasto.
Szłam z tłumem. Czekałam razem z tłumem. Robiłam zdjęcia razem z tłumem. Na głównym deptaku znalazłam tylko jedną wolną ławkę, ławkę z widokiem na ludzi. Mała lodziarnia, w której kupowaliśmy lody ostatnim razem, rozrosła się, a stojący przed nią tłum na stałe wpisał się w lokalny krajobraz.
Z ulicy zakupowej zniknęły rowery. Ostał się tylko jeden, przymocowany pancernie do rynny, aby przypadkiem nikt się o niego nie połasił. W sklepach pojawiły się buty za 400 euro i jeszcze droższe zegarki.
“Czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi”. Miasta też się zmieniają, biegną na przód, dopasowując się do potrzeb większości. Sprzedają swoją atmosferę za cenę firmowego sklepu czy uniwersalności wystroju.
Spieszmy się podróżować i odkrywać, bo nigdy nie wiadomo, jak wiele wspomnień i okazji do uniesień tracimy zwlekając.




