Mapka obrazująca schemat działania taxi boat w Bangkoku przypominała ni mniej, ni więcej, jak sieć kolorowych linii, z których połowa się na siebie nakładała. Po 30 minutach prób rozgryzienia tajemniczej plątaniny dałyśmy za wygraną i stwierdziłyśmy, że z transportem w Bangkoku chyba już po prostu tak jest i trzeba zdać się na intuicję. Człapiąc w 40 stopniach i chłodząc się jedynie butelką wody świeżo wyjętą z lodówki w sklepie 7/11 zmierzałyśmy w kierunku przystani mijanej już jednokrotnie podczas zwiedzania Wat Pho.

Trasa z Khao San Road do portu
Trasa z Khao San Road do portu

Tym razem stoiska ze świeżymi owocami oraz smażonym mięsem wystawione były aż po drugiej stronie ulicy a tłum ciągnący w kierunku przystani mógł zwiastować tylko jedno- nasza intuicja będzie miała twardy orzech do zgryzienia ;)

Po zaopatrzeniu się w pałeczki krabowe w panierce (swoją drogą nieznacznie gorsze od tych z marketu na Koh Phangan) oraz świeży sok z guawy (wielkie odkrycie poprzedniej wyprawy w te okolice), niesione przez tłum Azjatów wtoczyłyśmy się do wnętrza budynku przypominającego nadrzeczny dworzec. Na miejscu miałyśmy do wyboru trzy opcje- iść w prawo, w lewo lub na wprost. Jak na blondynki (choć niekoniecznie ze względu na kolor włosów) przystało, poszłyśmy na wprost i stanęłyśmy pod budką z samymi tajskimi napisami i liczbą 3. Stwierdzając (i słusznie), że jest to cena jednego przejazdu, dałyśmy uśmiechniętej pani strażniczce odliczoną kwotę i przekroczyłyśmy bramki. Idąc za tłumem wyglądających na zorientowanych tubylców, wsiadłyśmy na platformę, która regularnie przybijała do brzegu. Jak się okazało (i co w sumie można było wnioskować po cenie biletu), kursowała ona tylko na drugą stronę rzeki. Niezrażone częściowym niepowodzeniem w szukaniu drogi do Chinatown, rozkoszowałyśmy się dwoma minutami drogi i porządnym huśtaniem platformy.

Transport na drugą stronę rzeki Menam w Bangkoku
Transport na drugą stronę rzeki Menam w Bangkoku

Na przeciwnym brzegu przywitało nas stado gołębi. I to nie byle jakie stado! Takiej ilości tych uroczych, a zarazem nieco przerażających stworzeń w jednym miejscu to jeszcze nie miałam okazji oglądać. Zaraz za stadem gołębi, w oczy rzuciło mi się drugie stado, no może grupa ;) Okazało się, że po drugiej stronie rzeki ulokowana jest jedna z tajskich szkół podstawowych, a jej uczniowie właśnie mieli przerwę i buszowali po niewielkim bazarze, którzy powstał zaraz przy budynku szkoły. To tutaj dzieci kupowały coca colę w plastikowych woreczkach ze słomką, pieczonego kurczaka czy lokalne słodycze. Uśmiechnięci jak prawie wszyscy mijani Tajowie, przyglądali się nam z lekkim zdziwieniem. Fakt, w Bangkoku byłyśmy w sezonie niskim, jednak nawet mnie zdziwiła tak mała liczba białych poza “turystycznymi szlakami”.

Tyyyle gołębi!
Tyyyle gołębi!

Po przejściu przez bazarek trafiłyśmy do kolejnej świątyni. W ciągu ostatnich tygodni widziałam ich naprawdę wiele i choć większość miała podobną formę oraz zdobnictwo, każda kolejna posiadała w sobie “to coś”. Dla zainteresowanych, świątynia nazywa się Wat Rakangkositaram Woramahavihan :)

Świątynia Wat Rakangkositaram Woramahavihan
Świątynia Wat Rakangkositaram Woramahavihan

Po krótkim spacerze dokoła świątyni stwierdziłyśmy, że chyba czas wracać, tym bardziej że naszym obecnym celem było dopłynięcie boat taxi aż do Chinatown. Po około 5 minutach czekania w towarzystwie gołębi, udało nam się załapać na kurs powrotny, również za 3 THB.

Wraz ze zbliżającym się sąsiednim brzegiem zbliżało się nasze kolejne wyzwanie- w mieszaninie ludzi i sprzedawców musiałyśmy znaleźć drogę do właściwego terminalu. Skoro ostatnim razem wybrałyśmy drogę prostu i prowadziła na drugą stronę rzeki, tym razem zdecydowałyśmy się iść w prawo. Niestety kobieca intuicja i tym razem nas zawiodła, trafiłyśmy bowiem do terminala tylko dla zorganizowanych wycieczek. Plusy były jednak dwa, została nam tylko jedna opcja jeśli chodzi o szukanie drogi, a w międzyczasie kupiłyśmy pyszne domowe kokosowe lody na patyku :)

Po dotarciu do głównego pomieszczenia postanowiłyśmy “na chama” pchać się do najbliższego zejścia do wody. Płynne poruszanie się utrudniał tłum Azjatów, co jednak miało pewne zalety- uniemożliwiało zmianę raz podjętej decyzji, co w tym przypadku wyszło nam na dobre. Moim opowiadaniem (a raczej krzykiem) do współtowarzyszki na temat Chinatown zainteresował się jeden z pracowników portu, który odkrzyknął nam coś po tajsku wskazując przybijającą do przystani łódź skierowaną we właściwą stronę rzeki. Nie mając nic do stracenia, wsiadłyśmy wraz z tłumem na pokład, na którym już po chwili ludzie tłoczyli się jak sardynki. GPS wskazywał, że płyniemy w odpowiednim kierunku, więc zadowolone z siebie zaczęłyśmy rozkoszować się delikatnym kołysaniem łodzi.

W drodze do Chinatwon
W drodze do Chinatwon

Po chwili podeszła do nas Tajka i za 30 THB otrzymałyśmy od niej dwa bilety jednorazowe. Schowałyśmy świstki do kieszeni i podziwiłyśmy miasto z zupełnie odmiennej perspektywy.

20150608_160213

Zerknęłam na GPS i okazało się, że w zasadzie to właśnie na tym przystanku powinnyśmy wysiadać. Pchając się do wyjścia (a wspominałam już że był ścisk jak w puszce z sardynkami), nie zdążyłyśmy wysiąść w odpowiednim miejscu i zostałyśmy skazane na podróż dłuższą o dodatkowy przystanek, na którym to wreszcie udało nam się stanąć na brzegu.

Nieszczególnie zestresowane, stałyśmy w obcej nam przystani czekając na łódź w przeciwnym kierunku, która przybyła po kilku minutach. Tym razem pamiętałyśmy żeby stanąć bliżej wyjścia i zapłaciwszy kolejne 15 THB za przejazd, wysiadłyśmy u celu naszej dzisiejszej podróży, czyli w porcie Rachawongse w Chinatown.

A ciąg zaskoczeń i niedowierzań miał dopiero nadejść :)

222